KRZĄTANINA II
Czy wszystko gra?

Nienawidzimy monotonii codzienności, rutyny i męczącej domowej krzątaniny. Uciekamy. Szukamy czegoś innego, nowego, niezwykłego. Wolimy święta i niezwykłe okazje, dobrą zabawę i obiady w drogich restauracjach. Podróże małe i duże. Błyski lamp, szum oklasków i dolce vita...
A może to wszystko nieprawda?
Blichtr sławy trwa krótko; to, co niezwykłe równie szybko może się znudzić; podróże męczą i nie jesteśmy już w stanie spamiętać tych wszystkich egzotycznych restauracji i dań, które jedliśmy; a przelotne znajomości z ciekawymi ludźmi nie mają nic wspólnego z prawdziwą przyjaźnią. Tęsknimy do ciepłych kapci i miękkiego fotela, do mruczącego kota i kaszlących za ścianą dzieciaków. Wracamy do domu.
Ale kiedy ponownie znudzi nam się to krzątacze bytowanie wyrywamy się znowu, szukając tego, co niecodzienne i niezwykłe. I wtedy trafiamy na przykład do galerii sztuki. Uważajmy jednak na pewien typ artystów – artystów przewrotnych, którzy nie uraczą nas sztuką porażającą i wstrząsającą, którzy nie wzbudzą w nas zachwytów, ani też nie sprowokują do torsji. Wręcz przeciwnie – każą nam znowu wrócić do domu!
Pokażą, że to, co robimy – nasza codzienna krzątanina jest bardzo podobna do krzątania się artystów. Że oni – tak jak my budują codziennie swoje własne domki z kart; pracują, kupują, gotują, sprzątają, wyrzucają śmieci, zbierają, wyklejają, łączą, przyczepiają, czyszczą, układają, przykręcają...

Za pewne jest tak, że wszyscy egzystujemy pomiędzy światem domowej krzątaniny i sferą publicznej aktywności. Jest też tak, że każdy z nas ma swoje własne preferencje – są samotnicy, którzy wolą spokojne bytowanie w zaciszu domowym i społecznicy wyrywający się do działania. Jest też tak, że część z nas wciąż musi dokonywać wyborów – czy oddać się codziennej krzątaninie, zająć się domem i dziećmi czy poświęcić się pracy, sztuce, polityce... Ile czasu przeznaczyć na jedno, a ile na drugie? Jak połączyć te sfery? Jak nie dać się zapędzić w kozi róg codzienności ani nie popaść w pracoholizm? Jak znaleźć czas na swoje prywatne sprawy? Jak się zatrzymać w szalonym biegu donikąd?

To zatrzymanie się jest tym bardziej trudne, że sami nie doceniamy codziennej krzątaniny, uważamy ją za „nic nie robienie”, za stratę czasu lub w najlepszym wypadku – za obowiązek. A przecież krzątanina, jak pisze Jolanta Brach-Czaina, jest podstawą naszej egzystencji. Nieustanne porządkowanie, rytmy dnia wyznaczane przez godziny posiłków, jego dynamika wynikająca z naszej biologii, krzątanina podczas przygotowywania jedzenia i sprzątania po nim, zdarzenia zwykłe, choć dramatyczne – jak pogoń za autobusem czy walka z żywiołem brudu – to wszystko, według Brach-Czainy, jest krzątactwem i świadczy o naszym zakorzenieniu w codzienności. Jesteśmy skazani na krzątactwo, a to „osadza codzienność w metafizycznym porządku rzeczy, w którym istnienie konfrontowane jest z nicością” .

Niekiedy trudno to sobie uświadomić, niekiedy trzeba w poszukiwaniu rzeczy niezwykłej, jaką jest sztuka trafić do galerii, gdzie artyści zwrócą nam uwagę właśnie na... całkiem zwyczajną krzątaninę, ale ukażą ją w zupełnie innym kontekście, pozwolą nam spojrzeć na nią w całkiem niezwyczajny sposób, odkryją jej ciemne sekrety, lub jej dobre strony, pokażą nowe sensy, a może nawet odsłonią zaklęta w niej magię.

Jeśli chodzi o artystów, oni też mają różne preferencje. Jedni zmagają się z problemami świata, konstruują i dekonstruują naszą świadomość wizualną, inni wolą w zaciszu własnych pracowni i domów oddawać się sztuce krzątaczej, żmudnej, z pozoru nudnej, wymagającej nieustannej uwagi i wielkiej cierpliwości. A jednak coś ich łączy. Jest to krzatactwo. Widzowie znają najczęściej ostateczny kształt dzieła sztuki, rzadko kiedy wtajemniczani są w dynamikę jego powstawania. A sztuka (nawet ta najbardziej wzniosła) wyrasta z krzątactwa: najpierw jest pomysł, potem żmudna realizacja projektu. Aby namalować obraz, należy dokonać stosownych zakupów, dobrać odpowiednie podłoże, potem przygotować podkład, wymieszać farby. Niekiedy ta artystyczna krzątanina to zbieranie z pozoru nic nie znaczących przedmiotów, drobiazgowe wyklejanie drobnych elementów, budowanie układów, tworzenie fantazyjnych struktur, innym razem – jest to robienie zdjęć, filmowanie, przygotowywanie akcji, w których biorą udział „aktorzy”, podglądanie lub po prostu – wymyślanie pewnych artystycznych konceptów.

Można więc powiedzieć, że sztuka wyrasta z krzątactwa. A odwołując się do prac artystów biorących udział w „Krzątaninie II” można wskazać na konkretne obszary inspiracji.

Gotowanie

uważane zawsze było za domenę kobiet, choć z drugiej strony najlepsi kucharze to ponoć mężczyźni. Ale oni tworzą sztukę – choćby kulinarną, kobiety natomiast gotują jedzenie, za co nie mogą liczyć na fajerwerki. Niekiedy pojawi się słowo „dziękuję” będące dowodem uznania, ale częściej chyba domowe kucharki spotykają się z grymasem dziecka, że znowu nie smakuje, z niechęcią, że trzeba oderwać się od telewizora lub komputera, by zjeść obiad (nie musi być to zresztą sprawa tylko jednej płci, bo ja sama nie lubię wstawać od „rozgrzebanego” artykułu, gdy mąż woła na obiad – tak jak dzisiaj, gdy pisałam ten właśnie tekst), niekiedy pojawić się może mruknięcie, że obiad nie jest podany na czas; a może nawet i cios, bo „zupa była za słona”.
Do spożywania obiadów, efektów owej mozolnej pracy nawiązuje Dorota Podlaska, ale nie tylko do tego, jako artystka krzątacza zajmuje się ona również ozdabianiem domów.

Ozdabianie otoczenia

Dorota Podlaska jest malarką, artystką-malarką, choć na „Krzątaninie” występuje bardziej jako malarka pokojowa – ozdabia bowiem ściany lamperią, bordiurami i malunkami. Jej dekoratorski zmysł ujawnił się już podczas pierwszej „Krzątaniny”, gdy pokazywała szafki, biurka, lampę ozdobione „słodko-gorzkimi” scenkami z życia. Artystka pokazuje, że jej sztuka wyrasta z jednej z podstawowych potrzeb człowieka – ozdabiania własnego otoczenia, ale łączy się z czymś jeszcze: potrzebą ekspresji własnych emocji, snucia opowieści, opisywania i tłumaczenia świata, czyli właściwie z bajkopisarstwem.

Podlaska nie byłaby sobą, gdyby nie zawarła w swych pracach gorzkiej ironii. Bo po co ozdabia się swoje otoczenie? Żeby było miło, by sympatycznie spędzić czas w ładnym, przytulnym otoczeniu, w dobrej atmosferze usiąść z bliskimi do wspólnego obiadu i oddać się przyjemnej rozmowie o wszystkim i o niczym. Tylko, że czasami to niestety nie działa. Nie wystarczy ładne mieszkanie i suto zastawiony stół. Najważniejsze są nasze relacje z innymi, interakcje, chęć opowiedzenia o czymś ważnym i chęć wysłuchania. W dekoracjach ściennych w pracy I stół piąty Podlaskiej pojawia się wciąż ten sam motyw siedzących przy wspólnym stole ludzi, najprawdopodobniej rodziny. Jednak każdy zajęty jest tu sobą, obojętny na innych, odwrócony od reszty, niechętny wobec współbiesiadników. Nie ma tu jakiejkolwiek interakcji, nie ma ciepła i radości ze wspólnego bytowania. Dorota Podlaska pokazuje, że nawet wśród bliskich można czuć się równie samotnie jak w czterech ścianach pustego domu. „Człowiek człowiekowi wilkiem”. Cała ta krzątanina bywa więc nic nie warta. Malunki na ścianach, które miały zdobić są porażająco smutne. Można powiedzieć, że kłują w oczy, rażą, odpychają. Są monotonne, a powtarzalność tego samego motywu mówi o powtarzalności pewnych sytuacji. W sztuce czasami nawet ściany mogą mówić, ale opowieści te bywają nieprzyjemne, odkrywają mroczne tajemnice codzienności... Codzienności, która przytłacza, wydaje się beznadziejna i której nie sposób podołać. O tym mówi druga praca Podlaskiej wykonana dla BWA w Zielonej Górze pod tytułem Liczenie baranów, gdzie „dekoracja ścienna” przedstawia kobietę tępo wpatrująca się w sufit i liczącą tytułowe barany. „Fruwają” one nad nią, a zrobione są z rachunków, recept, monitów, podań o pracę, kuponów totolotka. Artystka zdaje się pytać poprzez tę pracę o możliwość przetrwania w rzeczywistości, której nie sposób udźwignąć, która doskwiera problemami finansowymi, nieopłaconymi rachunkami, saldem na koncie, przerasta nas, gdy wyobrazimy sobie, ile jeszcze podań o pracę trzeba wysłać, do ilu osób zadzwonić, ile trudnych rozmów odbyć; i gdy wszystkie nasze starania wydają się nie przynosić żadnych rezultatów, żadnej poprawy, żadnych perspektyw na lepsze życie. To powodować może depresję, lęki i bezsenność. I nic nie pomogą porady psychologów, by przed zaśnięciem liczyć barany. Wydaje się to zupełnie bezsensowne, gdyż zamiast tego po głowie kłębią się udręki codzienności i nie pozwalają zasnąć. Podlaska wskazuje ironicznie, że te barany mogą przybierać kształty wprost wzięte z nieznośnej rzeczywistości – owych rachunków, świstków, kwitków. Ta praca mówi więc z dużą dozą ironii o beznadziei, którą streszcza wypowiedź przyjaciela artystki: „Codziennie kładę się do łóżka z myślą, co tu dalej zrobić z życiem, wstaję z myślą, co tu dalej zrobić z życiem, i nic nie mogę wymyślić”.

Krzątanie się w kuchni

Bywa więc tak, że codzienność nas przerasta, nie potrafimy sobie z nią poradzić. Przerastająca bywa także sytuacja kuchni, choć wydaje się tak oczywista dla większości gospodyń (czy można powiedzieć również gospodarzy, a może gospodyniów?) domowych, kuchnia jest przecież ich „naturalnym” otoczeniem. Te stosy brudnych naczyń piętrzących się po posiłkach, resztki jedzenia, które tak brzydko pachną i zupełnie katastrofalna rzecz: co przygotować do jedzenia tego dnia, by było inaczej niż wczoraj i przedwczoraj, by wszystkim smakowało, by było zdrowo i smacznie?

Kuchnia przerasta nas sytuacjami, które wytwarza. Nawet Elżbieta Jabłońska – pierwsza gospodyni domowa polskiej sztuki współczesnej, która mówi, że lubi gotować i sprawia jej to przyjemność, nawet ona w kuchni musi stać się Supermatką, upodobnić się do Supermena czy Batmana, by sprostać wszystkim obowiązkom gospodyni domowej: „sprzątanie”, „pranie”, „gotowanie” – powtarza się jak mantra każdej gospodyni. To „przerastanie” sytuacji kuchennej pokazane jest też dosłownie w pracy, która pierwszy raz pokazana była na wystawie „Biały Mazur” w Berlinie (2003). Kuchnia powiększona była do nienaturalnych rozmiarów, przeskalowana. Żadna gospodyni domowa nie mogłaby w takiej kuchni normalnie funkcjonować (może mógłby gospodyń, ale tylko i wyłącznie mający wzrost koszykarza). Jej wielkość powodować mogła uczucie osaczenia, przytłoczenia oraz chęć ucieczki. Sama artystka określiła tę kuchnię jako „ścianę płaczu”. Ale z kuchnią jest tak jak z całą naszą domową krzątaniną. Chcemy od niej uciec, ale w gruncie rzeczy jest to niemożliwe. Nie możemy przecież egzystować bez jedzenia, a spożywanie posiłków tylko w restauracji jest niemożliwe przy naszych skromnych stanach kieszeni czy raczej konta. Nie można więc nie mieć kuchni, nie krzątać się w niej, choćby po to tylko, aby zrobić sobie herbatę czy nakarmić kota. Wszyscy więc mamy jakieś kuchnie (atrapy kuchni robią sobie nawet bezdomni) i wszyscy w tych kuchniach się krzątamy. Palenisko w dawnych czasach było najważniejszą częścią domu, można wręcz powiedzieć – jego sercem. To zaskakujące odkrycie wspólnoty zakorzenionej w świecie kuchni pokazała Jabłońska w fotografiach przedstawiających jej znajomych: artystów, krytyków, kuratorów w sytuacjach kuchennych. Wszyscy odwróceni są tyłem, niewidoczne są ich twarze, a wraz z tym znika ich indywidualność. Ta zastąpiona została indywidualnościami poszczególnych pomieszczeń kuchennych. Każde jest inne i każde mówi coś innego o gospodyni/gospodarzu. Mamy tu więc przegląd – od kuchni urządzonych na wysoki połysk, jasnych i przestronnych, świadczących o dobrym usytuowaniu właścicieli, przez kuchnie sterylne, świadczące o potrzebie porządku i ładu, kuchnie małe i zagracone, po pomieszczenia, które nie do końca lub nie tylko są kuchniami, łączą się z innymi pomieszczeniami, są kuchennymi atrapami czy swego rodzaju prowizorycznie urządzonymi kuchennymi kontami świadczącymi o tym, że ich gospodarze są cały czas w drodze, nie przywiązując się zbytnio do miejsca. Wszyscy bohaterowie tych zdjęć oddają się tym samym „rytualnym” czynnościom: gotowaniu, sprzątaniu, myciu naczyń. Niektórzy tylko udają, że to robią, ale i tak zaglądają w garnki i wyglądają na całkiem pochłoniętych swoim zajęciem. Jesteśmy równi wobec kuchni? Czy to chciała powiedzieć artystka? To może tylko z pozoru coś naiwnego i trywialnego. Bo kto nie zna krzątaniny w kuchni – ten nie zna części życia.

Kupowanie

Zresztą nie tylko kuchnie i tocząca się w nich krzątanina przytłacza nas swym ciężarem. Nim przyrządzi się śniadanie czy ugotuje obiad, coś trzeba do tej kuchni przynieść, coś zdobyć, coś kupić. Bowiem kto nie kupuje, ten nie je – jak głosi ironiczne hasło w pracach Pawła Jarodzkiego. Dawne łowy zamieniliśmy na „polowania” w supermarketach. Udajemy się tam samotnie lub z całą rodziną; bez samochodu nie ma sensu wyruszać. Zaopatrujemy się w odpowiednie sprzęty: przede wszystkim potrzebny jest wielki koszyk na kółkach, pełen portfel, choć ten najczęściej zastępujemy kartą kredytową, dobrze też mieć na nogach wygodne buty. Za bramkami supermarketów rozpoczyna się prawdziwe polowanie – poruszamy się wśród półek otaczających nas niczym współczesna dżungla, gonimy okazje, wypatrujemy najtańszych i najlepszych towarów, niekiedy wydzieramy sobie co lepsze kąski, a po drodze pozwalamy sobie na upolowanie jakiejś przekąski. Mamy tu naganiaczy jak na prawdziwych łowach, ale zamiast ambon, z których wypatruje się zwierzynę, nad nami czuwają kamery – to my jesteśmy nieustannie obserwowani, to my stajemy się dziką zwierzyną... Konsumenci i konsumowani zarazem. Współcześni kanibale pożerający samych siebie... Jeśli ktoś nie wierzy, że łowy te bywają iście dramatyczne – niech przypomni sobie sytuację ze sklepów ze sprzętem AGD w Łodzi, gdzie ludziom tak bardzo wydawało się, że są na polowaniu, że nie tylko zaczęli się przepychać, ale wręcz bić i tratować. Niektórzy mdleli, rannych odwiozły karetki pogotowia do szpitala. Staliśmy się doskonale wytrenowanymi konsumentami. Kto nie kupuje – ten nie je.

Pracowanie

Aby kupować i konsumować, musimy pracować i zarabiać, bo kto nie pracuje – ten nie kupuje. Współcześnie praca pochłania nas coraz bardziej. Stajemy się jej niewolnikami, elementami systemu, czyniącego z nas pionki potrzebne w grze, którą jest korporacjonizm. W tym systemie, część ludzi pracuje w warunkach zupełnie niehumanitarnych, np. siedząc w kasach supermarketów, od których przez kilka czy kilkanaście godzin nie mogą odejść nawet na krótką przerwę, toteż zmuszeni są do zakładania pampersów. Gdy my urządzamy sobie polowania, inni tuż obok nas cierpią, tracąc zdrowie i własną godność. Ale nie ma też co zazdrościć tym „szczęśliwcom”, którzy mają intratne posady w dużych firmach. Wielkie firmy organizują pracę w taki sposób, by pracownicy nie odczuwali już innych potrzeb poza potrzebą pracy. Organizacja czasu i przestrzeni, system nagród, organizacja wolnego czasu (wyjazdy integracyjne, szkolenia, wspólne wigilie i wakacje) sprawiają, że pracownicy stają się coraz bardziej uzależnieni od swojej firmy. Taka praca stawia nas w paradoksalnej sytuacji – jesteśmy coraz bogatsi, żyjemy na coraz wyższym poziomie, a jednocześnie jesteśmy coraz bardziej pochłonięci pracą, nie mając już czasu na oderwanie się od niej. Każdy dzień jest taki sam, każdy dzień jest totalnie inny – jak wskazała Anna Płotnicka w jednej ze swoich prac. W innej pracy pt. Żywe historie, którą artystka wykonała na wystawę „Architectures of Gender” w New York Sculpture Center w 2003, przedstawiła sytuację biura, w którym ściany zadrukowane były opisami codzienności. Sama artystka podczas otwarcia wystawy siedziała przez cały czas w recepcji, wykonując zwyczajną pracę. Ta codzienność bywa przytłaczająca, tępi w nas inwencję i potrzebę wolności. Nie daje szans na wyrwanie się z tego monotonnego świata. Jednocześnie codzienność to zapis setek nic nie znaczących sytuacji, rozmów, myśli. To właśnie takie sytuacje, do których nie przywiązujemy żadnej wagi stara się utrwalić poprzez swą sztukę Płotnicka. Na „Krzątaninie II” oddaje to poprzez zapisane na szybach urywki zdań wypowiedziane przez jej znajomych i przyjaciół, strzępki sytuacji, które wydobywa z pamięci. Zdania te są niemalże niewidoczne, trudne do odczytania, zamazujące się. Jak pisze artystka, te urywki rozmów, wymiany myśli są jak „coś, co pamiętamy, ale nie zawsze, co gdzieś w nas jest, ale nie do końca”. Ale to może właśnie one są tym, co pokazuje, że nie utraciliśmy jeszcze do końca własnej indywidualności, nie staliśmy się tylko posłusznymi cyborgami, że wciąż współczujemy, odczuwamy, rozmawiamy ze sobą, myślimy.

Wyrzucanie

Konsumpcjonizm wiąże się bezpośrednio z krzątactwem, ale określa również świadomość społeczną, wpływa też bezpośrednio na stan naszej planety. Myślę tu o tonach śmieci, które codziennie produkujemy, gromadzimy, wyrzucamy – o tym wszystkim, co pozostaje po naszych łowach. Myślę też o tych wszystkich stosach piętrzących się w mojej kuchni. Staram się segregować śmieci, toteż obok kuchennej szafki, w której ukryty jest kubeł na śmieci, rośnie codziennie sterta gazet i papierów – tworząc wieżę, która niekiedy się obala, przyczyniając się do totalnej katastrofy, bo w kuchni nie można się wówczas ruszyć. Obok tej krzywej wieży, powstaje instalacja ze szklanych butelek. Te stoją dumnie, chociaż są puste i brudne, a pomiędzy nimi walają się jakieś śmieci, które nie dają się sklasyfikować i określić. Z tymi nie wiem zupełnie co zrobić. Segregacja śmieci pozwala nam na chwilę uwierzyć, że nie jest z nami aż tak źle, że przecież – szkło, papier, a nawet butelki PET i foliowe torebki zostaną przerobione na coś nowego, może jednak nie zasilą ogromnych wysypisk śmieci, które ukryte są na obrzeżach naszych miast. A przecież, ile wciąż kupujemy rzeczy niepotrzebnych? Ile z tego – wyrzucamy i ile z tego nie da się już na nic przerobić, a co więcej – nie jest w stanie się nigdy rozłożyć... To z takich odpadów naszej rzeczywistości powstają prace Sofi Żezmer. Artystka wykorzystuje wszystko, co może być uznane za śmieci naszej cywilizacji – kable od telefonów, druty, spinacze, papiernicze klamerki, nylonowe żyłki, plastikowe pojemniki, igły, a nawet foliowe czepki. Z nich Żezmer tworzy urzekające konstrukcje, nadaje im fantazyjne formy, nieraz zresztą są to kształty bardzo organiczne, przypominające jakieś niezwykłe rośliny lub zwierzęta. Czasami te konstrukcje przypominają obraz żywych komórek pod mikroskopem lub zmieniający się wciąż obraz w kalejdoskopie. To niesamowite, że z plastiku, drutu i metalu artystka wyczarowuje tak delikatne kształty. Jej praca przypomina nie obróbkę tworzyw sztucznych, ale raczej misterną robotę koronczarki. Żezmer zaprzecza zupełnie granicom pomiędzy gatunkami: jej sztuka przekracza granice pomiędzy sztuką wysoką a niską (krzątaczą), między konstruktywizmem (po części jej prace przypominają założenia radzieckiego utylitaryzmu) a magicznym realizmem, pomiędzy delikatnością formy a zwykłością użytego materiału, organicznością kształtu a przemysłowym pochodzeniem użytych elementów, pomiędzy tym, co niezwykłe, a tym, co trywialne, między dziełem sztuki a śmieciem. Powstaje w ten sposób sztuka recyklingu – sztuka urzekająca, niezwykła i bardzo piękna, a jednocześnie całkowicie zakorzeniona w codzienności.

Te prace wyrażają potrzebę piękna we współczesnej epoce plastiku, szkła, stali i układów scalonych. No właśnie, i w epoce prądu – elektrycznych i elektronicznych połączeń, tranzystorów, tyrystorów, elektromagnesów, termistorów, dekoderów, komputerowych dysków. Do tego elektrycznego piękna odwołuje się z kolei Dominika Skutnik w pracy pt. Pole (2003), którą tworzą przewody elektryczne, prąd, pole elektromagnetyczne oraz dźwięk. Cała ta konstrukcja przypomina jednak coś naturalnego – trochę jakby kokon, wydrążony pień drzewa czy powstały z wikliny kosz. Wrażenie „naturalności” pogłębia to, że ów elektryczny organizm żyje swoim własnym życiem – brzęczy, buczy, wydziela ciepło. Zwoje kabli generują pole elektromagnetyczne, które przecież jest również udziałem organizmów żywych. Powstaje w ten sposób praca dwuznaczna, zadająca kłam podziałowi na naturalne i sztuczne. Bo dzisiaj to, co „naturalne” jest sztuczne: sztucznie ulepszane, poprawiane, zmieniane, modyfikowane (i nie mam tylko na myśli GMO, bo również nasze ciała stają się z wolna ciałami cyborgów...), a to, co sztuczne do złudzenia może przypominać to, co naturalne (przekonuje nas o tym nie tylko VR, ale też dokonania współczesnej medycyny, a przede wszystkim bionika). O tym mówi też najnowsza praca Skutnik prezentowana podczas „Krzątaniny II” z czającymi się pod ścianami, w kątach, elektrycznymi stworami, które „budzą się”, gdy obok nich przechodzimy (nie mogę zdradzać, co to za stwory, tak jak nie zdradza się zakończenia filmu). Znika więc różnica między organizmami żywymi i sztucznymi.

A może by tak pofantazjować? Gdy wyprodukujemy doskonałe roboty, niech one zajmą się tą całą krzątaniną, my zaś będziemy wolni, poświęcimy się sztuce, poezji i filozofii, a także grom i zabawom. Ale niestety, roboty nie zapewnią nam wolności, wręcz odwrotnie: wizja Matrix, która nas pochłonie i uczyni jedynie elementami układu nie jest wcale tak odległa, jakby się mogło wydawać. Wystarczy przyjrzeć się regułom galopującego korporacjonizmu, który wiąże nas ze sobą coraz ściślej, między innymi tresując do bycia coraz lepszymi konsumentami, oferując coraz doskonalsze zabawki, które pozornie czynią nas wolnymi, a same korporacje zagarniają w tym czasie coraz większe sfery władzy, pieniędzy i świata... Świat jako powiązany system elementów przedstawił w software'owym projekie zatytułowanym Globalica (2003) Arkadiusz Bagiński (idea i grafika: Arkadiusz Bagiński, programowanie: Paweł Janicki, animacja 3d: Rafał Zaremba, muzyka: Job Karma/Paweł Janicki). Tutaj świat przedstawiony jest jako kostka Rubika, elementy poszczególnych kultur można dowolnie ze sobą zestawiać i mieszać. Istotne jest tu ich wzajemne powiązanie i uzależnienie od siebie. Z tego systemu nie ma ucieczki. Martrix has you! Może więc krzątanina może nas wyzwolić? Krzątanina myślenia?

Sprzątanie

Wracając jednak do śmieci – jest pewien rodzaj śmieci, który wydaje się jak najbardziej naturalny, co oczywiście też jest pewnie tylko złudzeniem. Chodzi mianowicie o kurz, tumany kurzu, czające się w kątach „koty”, „wąsy” – szare i smutne pozostałości naszego bytowania (lub jak powie ktoś nastawiony bardziej pragmatycznie – ślady naszego bałaganiarstwa, lenistwa, niesprzątania). Hanna Nowicka do pracy zatytułowanej Kolumna kurzu (1988-93), która była prezentowana między innymi na pierwszej „Krzątaninie” (2001) przez dłuższy czas zbierała we własnym mieszkaniu kurz. Musiało go być tyle, aby wypełnić pleksiglasowy pojemnik wysokości około 170 cm (wysokość odpowiada wzrostowi artystki). Towarzyszyła temu systematyczność, żmudność, a także obrzydzenie związane z dotknięciem brudu. Mając jedynie odkurzacz z zaczepionym na stałe workiem z materiału, musiała kurz ręcznie wysypywać, dotykać, przekładać. Powstała w ten sposób praca, która jest subtelna i zarazem odrażająca. Widok kurzu i brudu zniechęca, odrzuca, powoduje wstręt i obrzydzenie. A przecież kurz jest cząstką nas samych, jest produkowany między innymi z naszego złuszczającego się naskórka. Przeraża jednak, że jego obecność jest nieunikniona, nasze wysiłki podczas sprzątania idą na marne, gdyż kurz nieustannie się pojawia, jakby walczył z nami o przetrwanie.

Walkę z brudem Brach-Czaina określa jako dramatyczną . Brudu nie da się pokonać, nie da się go ostatecznie zniszczyć – nawet najbardziej zapamiętałe wysiłki i nawet najlepsze środki czyszczące nie są w stanie sprawić, by brud nie pojawiał się na nowo. Bywa, że życie zmienia się w nieustanną walkę z brudem (zwłaszcza dla bohaterek reklam proszków do prania i płynów do czyszczenia powierzchni kuchennych oraz dla niektórych pań domu zbyt dosłownie odbierających płynący z reklam przekaz). Walka z brudem jest dramatyczna także z innego powodu. Brud jest wstrętny i obrzydliwy – z niechęcią i tylko, kiedy nie ma innego wyjścia dotykamy tumanów kurzu, lepiących się przedmiotów. Brud to: kurz, który z podwórka wnosimy do mieszkania i który wzbudzamy chodząc po podłodze, to złuszczony naskórek, obrzynki paznokci, wyrwane zębami skórki rosnące przy paznokciach, wyczesane włosy, malutkie włoski, które wcześniej porastały nasze ciało, okruszki jedzonego chleba... Brud to my i nie-my jednocześnie. Tworzymy go i przyczyniamy się do jego powstania. W samej istocie brudu leży też jego zdolność do odradzania się (i życia swoim życiem). Więc chociaż to, co jest brudem lub co się na brud składa jest martwe, to jednocześnie ma moc dostępną organizmom żywym. Brud, mimo, że martwy i wielokrotnie uśmiercany, wciąż się odradza, jest więc pochłaniającą nas materią, naprowadza nas, jak całe krzątactwo na sprawy ostateczne, o czym pisze Jolanta Brach-Czaina . Myśląc w ten sposób, pracę Nowickiej można przeczytać jako zamknięte w terrarium wnętrzności życia .

Krzątanie wokół ciała

Na szczęście krzątanina może przybierać również inne formy. Dość już było o brudzie, kurzu, śmieciach i innych okropnościach. Niech wreszcie pojawi się coś przyjemniejszego! Krzątamy się przecież nie tylko pracując i konsumując. Krzątanina również dotyczy naszego ciała. Codziennie oddajemy się jego pielęgnacji, wykonujemy dziesiątki drobnych czynności, by zapewnić ciału dobry wygląd i zdrowie. Myjemy się, kąpiemy, smarujemy, odświeżamy, obcinamy paznokcie, które wciąż przyrastają, wyrywamy lub golimy niepotrzebne włosy, strzyżemy się i czeszemy, ćwiczymy. Nasze ciała zanurzone są w codzienności, a jednocześnie codzienność wydaje się być tak mało cielesna! To kolejny paradoks. Łoża-cielska, cielesne hamaki, obiekty-ciała Hanny Nowickiej przypominają o tej cielesności. Wskazują na nasze zakorzenienie w świecie poprzez fizykalne istnienie, poprzez takie procesy, jak dojrzewanie czy starzenie się. Ciało każe nam zatrzymać się w codziennej bieganinie, czasami zmusza nas do tego głosem rozpaczy, jakim jest choroba, czasem żąda po prostu odpoczynku. Fotografia cielesnego hamaka Nowickiej, który zawieszony był w poprzek drogi w parku w Civitelli metaforycznie mówi o tej potrzebie zatrzymania i ułożenia się ze swoim ciałem.

Kolekcjonerstwo i inne przyjemności

Krzątanina Katarzyny Józefowicz wiąże się ze zbieractwem i kolekcjonerstwem. Artystka tworzy konstrukcje z domków, klocków, układa dywany z ludzkich postaci. Siła jej prac polega na mnogości elementów, które gromadzi i które zespala ze sobą w niemal niekończące się konstrukcje. Poraża sama myśl, ile czasu musiało jej zająć zbudowanie tego wszystkiego. Te prace można czytać również jako metafory przyrostu – tego, że wszystko wokół nas ulega multiplikacji, przyrasta w nieustraszonym tempie: ilość dóbr materialnych, jedzenia, śmieci, wiedzy, książek, pamięci w komputerach itp. To rekordowe tempo tego przyrostu dotyczy jednak skrawka naszego świata. Nie zapominajmy, że w tym samym czasie ludzie umierają z głodu, ludzie, którzy nie widzieli na oczy żadnej książki, którzy nie mają pojęcia o komputerze. Oni są skazani wyłącznie na krzątaninę. I nie łudźmy się, że jest to problem, który nas nie dotyczy, bo nasz dobrobyt i przyrost dóbr związany jest ściśle z ich biedą i brakiem tychże dóbr. Ale miało być przecież miło i zabawnie! To wyklejanie i składanie, którym zajmuje się Józefowicz przypomina również zabawy z dzieciństwa, gdy zapominało się o całym świecie oddając się budowaniu konstrukcji z klocków, tworzyło się własne mikroświaty, przy których świat rzeczywisty przestawał odgrywać jakiekolwiek znaczenie. Jeśli lubicie Państwo bawić się również w dorosłym życiu, to wiecie o czym mowa – o tym wszystkim, co człowiek robi w długie zimowe wieczory, gdy ma już dość pracy, telewizja nudzi, a na czatach wszyscy niekompatybilni, gdy są święta lub wakacje i fajnie robić coś wspólnie z rodziną, lub gdy się jest chorym i nie ma się siły z nikim gadać, albo po prostu gdy człowiek chce się zaszyć sam w domu, chce uciec od zgiełku świata w beztroską krainę zabawy. Wtedy najlepiej układać wielkie obrazy z puzzli (te największe układa się nawet kilkanaście dni), wyklejać modele statków czy morskich latarni (przyklejanie drobnych elementów przeciąga prace nawet w miesiące), a gdy jest mniej czasu – można ułożyć makietę kolejki elektrycznej, która wciąż jest tak samo piękna i fascynująca, jak wtedy, gdy było się dzieckiem (chciałoby się rzec: zaczarowany świat kolejek, gdyby nie to, że nie dalej jak wczoraj zdarzyło mi się wsiąść do pociągu byle jakiego, który pojechał dokładnie w odwrotną stronę niż mój dom, przez co moja podróż przeciągnęła się w długie godziny i po powrocie do domu wcale już nie miałam ochoty bawić się elektryczną kolejką); można jeszcze budować miniaturowe domki – jak domki dla lalek, w których układa się miniaturowe mebelki, a na stołach rozstawia miniaturowe talerzyki i filiżanki. Inaczej mówiąc – fascynujące jest tworzenie swoich własnych małych światów – światów, dla których jesteśmy jak patrzący z góry Bóg; światów, które tworzymy cierpliwie i z miłością, choć wiemy, że w każdej chwili możemy je zburzyć, zdeptać, podrzeć czy też po prostu... schować do pudełka.

Odpoczynek

Gry i zabawy to również domena Julity Wójcik. Artystka wprowadza w obszar sztuki to, dla czego nie było miejsca, gdyż uznane było za zbyt trywialne i zwyczajne. Pojawia się więc u niej codzienność, która sytuowana była jako biegun wielkiej sztuki. Pielenie ogródka, szydełkowanie, obieranie ziemniaków czy cebuli to tematy jej akcji. Wprowadza ona do twórczości w ten sposób dotykalną rzeczywistość (na przykład nić z prującej się sukienki), ingeruje w otaczający nas świat (zadaniem kobiet było “upiększanie” rzeczywistości, co czyni artystka dosłownie, na przykład sadząc kwiatki w jakiejś wybranej przez siebie przestrzeni miasta, Mój ogród, 2000, 2001). Te wszystkie typowo kobiece czynności zostają wykorzystane i zamienione na to, co zabawne, przyjemne i beztroskie. W jej sztuce pojawiają się różne przedmioty przywołujące beztroskie dzieciństwo, jak robione ręcznie wełniane misie (Marzenia prowincjonalnej dziewczyny, 2000) czy obrus z wełnianych owieczek w kształcie dużej owcy (Serweta, 2001), wełniane pudle na butelki (Pudle i akcja psie pole, 2001). Kojarzą się one z bezpieczeństwem, ciepłem, odwołują się też do wspólnego, pokoleniowego doświadczenia dziewczyn, które spędziły dzieciństwo w latach siedemdziesiątych. Chyba każda z nas z sentymentem wspomina te różowe pudle robione z pomponów przez babcie, ciotki czy sąsiadki. Pudle te okrywały najczęściej butelki na perfumy albo butelki z jakimiś „wyskokowymi” trunkami. Każda z nas kocha jakieś wełniane misie czy owieczki. Te sentymentalne wspomnienia zawdzięczamy pomysłowości i krzątaninie kobiet potrafiących w rzeczywistości, w której dominowała szarość i puste sklepowe półki, „wyczarować” z niczego te niezwykłe przedmioty. Julita lubi się bawić. Nie zawraca sobie zbytnio głowy ważnymi sprawami. Woli by jej sztuka była lekka, łatwa i przyjemna – jak chociażby gra w lotki. Można bowiem urok krzątaniny odkryć również poprzez gry i zabawy sportowe (ale broń Boże nie będą to żadne sporty ekstremalne, żadne sztuki walki czy zjazdy z zawrotną szybkością na rolkach – te są dla wariatów, takich, jak pisząca te słowa, zaś dla artystów krzątaczych wystarczy gra w badmintona). Można grać nawet z samą sobą – co pokazuje Julita Wójcik na frontowej ścianie galerii BWA we Wrocławiu. Najważniejsze, że „wszystko gra”! Odpocznijmy.