Marek PoźniakBerlin - moje wędrówki
Berlinie, coś jest jak ziemi biały kwiat.
Paul Boldt

Może dlatego, że przyjechałem w nocy, jeszcze wtedy trzeba było przez Drewitz, ulice były prawie puste a ta na której pierwszy raz wysiadłem z samochodu (czy to mogła być Elsenstrasse?), tchnęła spokojem i tylko oświetlona witryna z napisami w obcym języku mówiła mi, gdzie jestem...Może dlatego Berlin jest dla mnie miastem spokoju, odprężenia i wiary, że wszystko się uda. Mieszkam jakieś 180 kilometrów stąd, ale architektura mojego miasta jest podobna. Mniejsze są domy, choć niektóre z nich projektowali ci sami architekci, węższe ulice, ale i tak wtedy czułem się jak w miejscu, które znam od dawna. To było dwadzieścia lat temu i wciąż jeszcze czuję lekki wiatr, który banalnie aż do bólu kojarzył mi się z wolnością.

Nie śmiem opisywać swojego poznawania tego miasta po tym, jak zrobili to z miłości, nienawiści i pasji Alfred Kerr, Franz Hessel, Siegfried Kracauer czy Walter Benjamin. Włóczyłem się tu czasami, ale przecież nie byłem flâneurem. Tylko oglądałem, po prostu patrzyłem na ludzi, domy, sklepy, trochę ślepy, bo język który mnie otaczał niewidoczną mgłą, jest mi prawie obcy. Widziałem tylko trochę - mój Berlin jest odrobinę nieostry, dźwięczy szumem metra, nie potrafię o nim opowiadać bez entuzjazmu, ale gdy zapytać o szczegóły, gubię się w ogólnościach. Tak, z historii wiem o brunatnym kolorze, który mu czasem towarzyszył, ale moje skojarzenia to wszystkie inne kolory. Zapominam o historii nawet pod Siegessäule. Wolę myśleć, że tak tu było bez względu na czas, że ten gorączkowy ruch centrum albo leniwy spokój peryferii trwały zawsze. I nieistotne były/są czasem mniej, czasem bardziej tępe twarze Władzy. Tu jestem w swoim mieście prywatnym, w którym nieznaczność mojej chwilowej obecności, nawet nie - anonimowość - ale właśnie nieznaczność, pozwala mi na łagodne przejścia od Schoenebergu do Marzahn i pogwizdywanie pod kolejnymi wiaduktami na Yorkstrasse. Chciałbym powiedzieć o magii pewnej uliczki w Dahlem i o tym uśmiechniętym facecie, który bez pytania podał mi ogień, ale gdybym chciał opowiedzieć swój własny Berlin tak naprawdę, już na początku zabrakło by mi słów.

Po pierwszej rozmowie z Markiem Poźniakiem o tym projekcie jechałem pociągiem do Berlina i gdzieś trochę za Erkner pomyślałem, jak wiele wyglądów może przybrać ta wystawa (i katalog do niej). I cieszyłem się, że do końca nie będę wiedział, co się stanie. Jak przed wyprawą do nowego miejsca, gdzie tyle może się wydarzyć.

Fotografie Marka wydawały mi się zawsze przepojone szacunkiem wobec obiektu, który odtwarzały. Bez względu na to, czy była to ławka w parku, czy zaprzyjaźniony artysta. Nie jest to jednak szacunek wobec samego kształtu, wyglądu; raczej melancholijna świadomość przemijalności, unikalności, niezwykłego zdarzenia jakim jest świat i pojawiające się w nim istnienia. Te fotografie opowiadają o rzeczywistości z lekkim smutkiem, który jednak nie ma udzielać się widzowi, jest bowiem zamaskowany pod wyrafinowaną formą.. To, co istotne, jest pod spodem wyglądów.

Zdjęcia do tej wystawy zostały zrobione ponad stuletnim aparatem "Ensign". Jest duży, nie ma żadnych urządzeń właściwych dzisiejszym kamerom. Właściwie jest skrzynką, do której światło pada przez prosty obiektyw na materiał światłoczuły (jedyny element współczesności w tym zabytku techniki). Dlatego powstaje wrażenie, że powstałe przy jej pomocy fotografie mają to, co Walter Benjamin określa jako "aurę". Trudno z takim aparatem być podglądaczem, znienacka "zabijającym" chwilę. Tu trzeba być świadomym użytkownikiem otoczenia, dać światu do zrozumienia, że właśnie teraz zapisuje się jego unikalny moment. Może dlatego Marek użył w tytule wystawy zwrotu - "wędrówka", szacownego określenia, jakże innego od "spaceru". Choć flâneur woli spacer, Poźniak wędrując, wydaje mi się pozostawać w kręgu tej idei nieśpiesznego przemieszczania się po znanych, a przecież nie do końca, okolicach. W inny sposób, niż Friedrich Seidenstücker, historyczny portrecista Berlina, ale z podobną pasją obserwacji, szuka swojego Berlina. Miasta, którego do końca, jak każdego zresztą wielkiego organizmu, poznać nie sposób, które dla artysty odkrywa się za każdym razem i na nowo. Nie poznawczo, ale raczej intuicyjnie, zdając się często na przypadek i szczególny, nieopisywalny moment. Głównym bohaterem tych fotografii zdaje się więc być wędrówka, sam akt bycia, patrzenia, wyboru. Berlin - tak, ale w trakcie nieskończonej wędrówki z kamerą sprzężoną z uważnym, wrażliwym okiem.

Wojtek Kozłowski

 

"... ich bin ein Berliner"
J.F. Kennedy

Opuściłem Opole w wyjątkowo nieodpowiednim czasie! Był luty 1989 roku. Nie przypuszczałem, że już za kilka miesięcy odbędą się w Polsce pierwsze w bloku wschodnim demokratyczne wybory. Polska zmierzała w kierunku demokracji a ja w po dach wypakowanym "Maluchu" w kierunku Berlina. Podróż wydawała się trwać w nieskończoność. Dwa przejścia graniczne, Liczni celnicy i strażnicy czuwający nad spokojem moralnym mieszkańców NRD, patrzący na mnie jak na listem gończym poszukiwanego przemytnika. Musiałem dwa razy wszystko wypakować i po stwierdzeniu, że nie przemycam publikacji "Solidarności" ani broni, spakować. Znosiłem te wszystkie szykany z dużym spokojem, miałem przed oczami jeden cel - Bundes. Berlin jawił się jako idealne miejsce, wyspa na wzburzonym morzu komunistycznej propagandy, otoczona tylko betonowym murem a nie żelazną kurtyną, już Bundes, ale blisko Polski.

Nareszcie Avus, pierwsza europejska autostrada, na której pokonywano kolejne rekordy prędkości, przyjęła nas z wręcz macierzyńską czułością - jakież odprężenie. Po raz pierwszy mój ciemnoczerwony Fiat 126p zachowywał się jak dobrze resorowana limuzyna, a ja mogłem się odprężyć i bez omijania dziur mknąć przed siebie. Co za uczucie! Po 9 godzinach jazdy zobaczyłem rosnący kształt wieży radiowej, byłem na miejscu w mojej nowej ojczyźnie, w Berlinie, w mieście, które później wielokrotnie musiałem opuszczać, ale do którego za każdym razem wracałem z powrotem be je odkryć na nowo. Latem i jesienią przemierzałem parki i liczne lasy. Jesienią dzielnice po dzielnicy. Tu stałem się nieumęczonym wędrowcą, gotowym na coraz to nowe eskapady. Miasto takie jak Berlin, które nie cofa się przed zmianami, przed zjednoczeniem i przed rozwojem, inspiruje i stawia wyzwania. W tym czasie powstały pierwsze fotografie tego fascynującego kolosa, niezliczone obrazy, które nie oddawały jego charakteru i ducha. Berlin jest trudny do opowiedzenia zdjęciami. Jego wyjątkowy urok ulatuje wraz z wyzwoleniem migawki jak spłoszony ptak. Dopiero po otrzymaniu w prezencie urodzinowym od moich przyjaciół Armina i Andrzeja starego angielskiego aparatu Ensign wyruszyłem na dalsze wędrówki i na poszukiwanie motywów zaspokajających ciekawość prawie stuletniej kamery. Praca bez migawki, przysłony i obiektywu wydawała się niemożliwa, nieokreśloną ilość filmów musiałem wyrzucić, były czarne lub przezroczyste. "Wszystko na nic" - myślałem. Z pstrykania Ensign nie zrezygnowałem, ona uczyła mnie cierpliwości, poddawania się działaniu aury i patrzeniu na miasto oczami tubylca. Z czasem mogłem świętować sukcesy, coraz więcej zdjęć mogłem kopiować. Są to zdjęcia ulic, miejsc, które trudno znaleźć w jakimkolwiek przewodniku. Przed zdjęciem berlińskich osobliwości broni się moja kamera do dziś. W sposób niezauważalny staliśmy się - angielska kamera i ja - Berlińczykami.

 

 

Marek Poźniak